Razem z żoną prowadzimy
Dom Dziecka zwany Rodzinnym.
Nie powiem gdzie, bo postronni
Znać adresu nie powinni.
Trafiają do nas dzieciaki
Zabrane przez Rodzinny Sąd
Rodzicom, którzy dotychczas
Popełnili niejeden błąd.
Patologiczne rodziny
Zaniedbywały swe dzieci
Nie pamiętam, żeby kiedyś
Ktoś przyszedł, by je odwiedzić.
Staraliśmy się dać dzieciom
Dzieciństwo w miarę normalne,
Żeby zapomniały dawne
Przeżycia smutne, brutalne.
Niektórzy wychowankowie,
Są już ludźmi dorosłymi,
A kilkoro z nich już nawet
Swe założyło rodziny.
Żyliśmy sobie w spokoju
Z naszą przybraną gromadką.
Ja jestem ojcem rodziny,
A moja żona ich matką.
Nagle od pierwszego kwietnia
Odnaleźli się „rodzice”.
Koczowali obok domu.
Niektórzy, to nawet krzykiem
Obiecywali, że nigdy
Swoich dzieci nie opuszczą,
Że każde będzie najlepszym
Tatuśkiem albo mamuśką.
Czasem w nocy wydzwaniali
Z pogróżkami, że niebawem
Siłowo dzieci odbiją,
Choć jest to niezgodne z prawem.
Chowali się w gęstych krzakach
Pod dotąd spokojnym domem
Brudni, śmierdzący, nierzadko
Upojeni alkoholem.
Obiecywali, że będą
Znów kochającą rodziną.
Że kochają i że właśnie
Powód rozłączenia minął…
Policja rozkłada ręce.
Atmosfera wciąż nerwowa.
Dzieciaki są wystraszone,
Nie mogę wyzbyć się obaw,
Że w ich główkach odżył koszmar.
Znów w zobojętnienie wpadły.
Są wystraszone, nieufne.
Nasza praca poszła w diabły!!!