Przez trzy lata pracowałam
W pewnym argentyńskim biurze.
Bardzo dobrze się tam czułam.
Ten kraj mnie po prostu… urzekł.
Byłam tam jedyną Polką,
Więc często z przyzwyczajenia,
Podśpiewywałam swobodnie
Po polsku „ludowe pienia”.
I nie były to piosneczki
Co na dożynkach się śpiewa,
Ani o cytrynie, która
Gdzieś tam spokojnie dojrzewa.
Ja znam wiele piosnek „z biglem”.
Mój dziadek był etnografem.
Zbierał także „te świntuszki” –
Mówią o nich też: „cycate”.
Często także układałam
Swoje słowa do piosenek.
Najczęściej bez sensu, składu –
Taki bezmyślny „refrenek”.
Właśnie idąc korytarzem
Podśpiewywałam swobodnie.
Nagle zatrzymał mnie facet
I po polsku mówi do mnie.
Zdziwiona bardzo, że tutaj
Polskie słowa usłyszałam
Stanęłam nagle jak wryta
I… dobrą chwilę milczałam.
W ten sposób poznałam… męża,
Śpiewając swój własny kuplet:
„Idę sobie do kibelka,
Żeby zrobić giga kupę.
,Jednak nie wiem, czy doniosę…”
Przerwałam, kiedy On spytał:
„Gdzie znajdę szefa tej budy”?
I to jest dosłowny cytat!
Tym pytaniem tak mnie ujął,
Że poczułam bratnią duszę.
Co potem się działo z nami,
Chyba rozwijać nie muszę.
Wróciliśmy do Ojczyzny
Jako para narzeczonych.
Już po tygodniu wiedziałem,
Że nie był to dobry pomysł.