Ballada o trzech synach

Ballada o trzech synach

Trzech synów matula miała,

Trzech ich pieściła, chuchała.

Każdy miał ojca innego,

Lecz matki męża ślubnego.

Tak się zdarzyło w jej życiu,

Że trzech mężczyzn zaślubiała.

Ledwo, co dziecko powiła,

Śmierć jej męża zabierała.

Ona skromna, religijna,

Miła jak chodząca cnota.

Ale skłonność wręcz odwrotna;

Szukała grzesznego chłopa.

Nie po to, aby z nim grzeszyć,

Nie po to, by życia użyć.

Lecz po to, by go nawrócić

I Bogu swym życiem służyć.

Cnota nie popełnia grzechów,

A tych głównych jest aż siedem.

Wybierała więc takiego,

Co popełniał chociaż jeden

***

Pierwszym był kucharz – łakomczuch,

Najlepsze przyrządzał dania,

Cóż z tego, kiedy on zawsze

Tylko do żarcia się skłaniał.

Ona z pierwszym dzieckiem w ciąży,

Ledwo dźwiga brzuch jak bania,

On jak zwykle tylko dąży

By, co jeść miała kompania.

Szybko urodziła synka,

Kopię swojego tatusia.

Od małego tylko żarcie

Ładował do swego brzusia.

Tatuś rybki miał na obiad,

Smaczne były z rybek dania,

I ość mu w gardle stanęła –

Był nie do odratowania.

Pierworodny także lubił

Pobiesiadować niewąsko.

Za robotę się nie imał,

Ale uwielbiał łakomstwo.

***

Po raz drugi wdowie przyszło

Składać przysięgę małżeńską.

Przy parafialnym ołtarzu

Poślubiła nową męskość.

Drugi mąż, inne dwie „cnoty”

Od dawna w sobie hodował.

Pycha, chciwość – te atuty

Pod wielką czaszką on chował.

Dla kompletu także wspomnę,

Że w sposób bardzo bezczelny

Był dla wszystkich kontrahentów

Jednakowo nierzetelny.

Choć bogaty był i chciwy

To dla żony całkiem hojny.

Ale czasem, tak dla zgrywy,

Wszczynał z nią małżeńskie wojny.

Raz po zęby uzbrojony,

(Zawsze miał dwa pistolety),

I celując z nich do żony

Sam się postrzelił, niestety.

Została podwójną wdową

Z małym dzieciątkiem przy piersi.

Musiała spadku połową

Pokryć zaległe rewersy.

A chłopczyk, jak jego ojciec,

Forsą się tylko zabawiał.

Starszemu bratu z kolacji

Skórki jedynie zostawiał.

Przez chytrość parł do bogactwa,

Jak jego ojciec przed laty.

Handlując z wszystkimi wszystkim

Robił się bardziej bogaty.

***

A wdowa znów się rozgląda

Za kandydatem na męża

I ojca swych dwóch sierotek.

Kilku chętnych się natęża.

Choć strach, bo wdowa podwójna,

To jednak ma trochę grosza.

Wybrała w końcu próżniaka,

Typ łobuziaka, gawrosza.

Wyprawili weselisko.

Nikomu nie brakło ochoty.

Jednak trzeci mężuś nadal

Nie ruszał żadnej roboty.

Żonę ubóstwiał namiętnie,

Zapatrzał się w nią jak w bóstwo.

Jednakże oprócz kochania

Ubóstwiał także nieróbstwo.

Wystarczał mu kawałek kąta,

Jedne gacie na tyłeczku.

Ubóstwiał także syneczka,

Lecz nie woził go w wózeczku.

Mały od piersi odjęty

Tylko na piechotę chodził,

A leniwy próżniak – tato

Ubóstwiał go, ale też głodził.

Nauki mu prawił mądre

Uczył go życia za grosik.

Ubogich życie też godne,

Choć ciągle są głodni i bosi.

Synka głodził, ale matka

Skrycie syneczka karmiła.

Od ust swych odejmowała

Choć gruba wcale nie była.

Synek chudy, ale ojciec

Wysechł jak na opał drewno.

Gdyby nie jego ubóstwo,

Dłużej by pożył, na pewno.

Przy skromnym obiedzie, w domu,

Suchą skórką się zakrztusił.

Mimo wezwania lekarza

Po chwili się już udusił.

***

Nasza wdowa, choć potrójna,

Jednak sama synów chowa.

Do kościoła każe chodzić,

Nie pozwala im biedować.

Zna chłopaków swych na wylot,

Widzi, że w ojców wrodzeni.

Dziś są u niej, lecz w przyszłości

Klęczeć będą w bożej sieni.

Gdy umarła matka – wdowa

Nad grobem synowie stali.

Potem razem, z ciężkim sercem,

Do klasztoru się udali.

Najstarszy został opatem,

Postawę miał odpowiednią,

A także kuchnia klasztorna

Trafiała mu w samo sedno.

Nożem szyneczkę pokroi,

Dłonią puchary obłapia,

Tak jak opisał Krasicki

W wierszyku „Monachomachia”.

Ten średni nie chciał godności

I tylko braciszkiem został.

Zawsze też dla przyjemności

Na tacę sam zbierał był szmal.

Sam sobie płacił pobory,

Bo z tacy stałe miał wpływy.

Brat opat o tym nie wiedział,

Zakładał, że jest uczciwy.

Najmłodszy z trójki przyrodniej

Sznurkiem podpasywał spodnie.

Wybrał życie pod klasztorem

Bo ubóstwo jest mu wzorem.

Żaden z braci nie był w stanie

Zmienić genów ojca swego.

Mieli też geny od matki,

W tym odpowiedź jest, dlaczego

Wszyscy do klasztoru ciągną.

Opiekę mają porządną

I profit nie byle, jaki –

Tego pilnują chłopaki.

Tak żyją bracia przyrodni,

(Żaden nie jest teologiem),

W symbiozie z sobą i Bogiem.

W życiu nie będą głodni,

Bo kto ma opata w rodzie,

Tego bieda nie ubodzie!!!

Co w życiu zmienia miejsce siedzenia?

Co w życiu zmienia

miejsce siedzenia?

tryptyk

 

Nocniczek

Jeszcze nie wyrósł z pieluszek

Pewien roztropny maluszek,

Kiedy niania albo mama

Na nocnik go wysadzała.

Tronik piękny, plastikowy

Na jego miarę skrojony.

Nawet zagra pozytywka,

Kiedy spód jest zamoczony.

Lubi na nim sobie siedzieć

I patrzeć jak otoczenie

Swemu władcy i królowi

Okazuje uwielbienie.

O woni, którą wydziela,

Co nie ma zapachu jodeł,

Nikt jego nie uświadomił,

Że cuchnie tak, jak wychodek.

Ponadto nikt z domowników

Nie próbował ani razu

Usiąść na jego troniku.

Więc królował niepodzielnie

Na swym tronie chłopczyk mały.

Zachowywał się wręcz dzielnie.

Smrodki mu nie przeszkadzały!

 

Trochę później przeżył stresik,

Kiedy usiadł na sedesik.

Siedzi wyżej, ale snadnie

Na posadzkę szybciej spadnie.

Tron za duży jak dla niego.

Nogi wiszą i gibają.

Dobrze, że obydwie ręce

Mocno deski się trzymają.

 

Ale z czasem ten sedesik

Zaakceptował posturę.

Na posadzce stoją stopy,

Deska mocno trzyma górę.

 

Jednak wtedy nowy problem:

Mało czasu na siedzenie,

Bo swe prawa do sedesu

Egzekwuje jego plemię.

Każdy z domowników musi,

Samemu i niepodzielnie,

Korzystać ze wspólnej łazienki

I to kilka razy dziennie.

Uodpornił się na smrodki,

Jakimi cuchną wychodki.

Cieszy się też każdą chwilą,

Gdy samotnie w nim posiedzi.

Jednak poważnie się biedzi,

Bo na jego dawnym tronie

Inny już maluszek siedzi.

 

On, Król niedawno kochany,

Jest już zdetronizowany,

Bo w rodzinie tylko jeden

Król być może. Tak jak sedes.

Liczy na odmianę losu.

Za lat kilka na tron siędzie.

Wtedy już na pewno z nikim

Tronem dzielić się nie będzie!

 

II  Sedesik

Już trzydziestka mu minęła,

Kiedy zaczął tronu szukać,

Gdzie mógłby wygodnie zasiąść,

I też niczym się nie zbrukać.

Jest cierpliwy i ma czas,

Jednak nie dostąpił łask,

Bo wszystkie stołki zajęte,

A ścieżki do nich po prostu,

Wyboiste są i kręte.

 

Lecz nie daje za wygraną.

Chodzi, węszy, do drzwi puka,

Żeby znaleźć swoją szansę.

Wreszcie wyczuł, że jest luka.

Chociaż cuchnęło baranem,

Już nie zważał na niuanse,

Niczego więcej nie szuka.

 

Od kiedy usiadł na „tron”,

Czujnie wącha z wszystkich stron.

Bo dopadają go wonie

Nieprzewidziane w bon-tonie.

Ma wrażliwy węch, choć smrodził,

Od kiedy się tylko urodził.

Teraz właśnie stamtąd śmierdzi,

Gdzie on od niedawna siedzi…

 

Kiedyś siadał na nocniku

W swym dziecinnym pokoiku.

Dzisiaj czy chce, czy nie chce się,

Musi siadać na sedesie.

Stara się jak najkrócej

Przesiadywać odtąd w WC.

Żyje mu się trochę trudniej,

Ale wcale się nie ugnie.

 

Nie ma wyjścia. Takie życie.

Chcesz się nurzać w dobrobycie,

Szybko polubisz ten smrodek,

Którego pełny wychodek.

Trochę się będziesz mazgaił,

Póki się nie przyzwyczaisz

I będziesz to akceptować

Tak, jak „babcia klozetowa”.

 

Bliskiemu przyjacielowi

Powiesz obłudnie: „jest cudnie,

Że lepiej już być nie może”

A faktycznie jesteś w… gównie.

Nie masz czasu na małżeństwo,

Jednak od kobiet nie stronisz.

Wybierasz te, co nie czują,

Że od ciebie bardzo „woni”.

 

I tak było długie lata.

On nie był, jak jego tata.

Synka na „tron” nie sadzał.

Jemu tajemnic nie zdradzał

Opowiadając, gdzie Król

Na piechotę musiał chadzać.

Dobrze w smrodku mu się żyło.

Unurzany w nim po uszy

Rządził i nabierał tuszy.

Przez lata nikt go nie ruszył.

Ale w końcu się… skończyło.

 

III  Basenik

Tłuste lata długo trwały.

On także jest tłusty cały.

Spustoszenie zrobił smrodek,

Który wydzielał wychodek.

Atmosfera wucetów

Nie dla wrażliwych facetów.

 

Mała kropla drąży skałę.

W kroplach siły niebywałe.

W przeciągu tych wszystkich lat

Z herosa  zrobił się wrak.

Nawet siedzieć już nie może.

Tylko leży w swej pościeli.

Rodzina mu nie pomoże,

Od lat kontaktu nie mieli.

 

Chłopcem będąc, miał dwie niańki.

Teraz najął pielęgniarki,

Które, za niezłą „kapuchę”,

Zmieniają brudną pieluchę.

A czasem, (tu eufemizm),

Sytuacją przymuszone

Podsuwają mu… basenik.

Lecz to nie mebel królewski.

Teraz smrodek jest z „on line-a”.

Nie śmierdzi jak jego przekręty.

To jest smród zwykłego łajna.

 

Mówią, że pieniądz nie śmierdzi,

Lecz to nie jest cała prawda.

Kto przez życie w łajnie brodzi,

Tego czeka tylko wzgarda.

I za to musi wciąż płacić

W swego życia trzeciej tercji,

Póki kasy nie zabraknie,

Albo do… „ usranej śmierci”.