Siedemdziesiąt pięć latek mam
Więc nie pójdę na pielgrzymkę.
Zgaszę publiczną Jedynkę,
A najświętszą Jasną Górę
Obejrzę w Telewizji „Trwam”
Lub posłucham przez komórę.
Siedemdziesiąt pięć latek mam
Więc nie pójdę na pielgrzymkę.
Zgaszę publiczną Jedynkę,
A najświętszą Jasną Górę
Obejrzę w Telewizji „Trwam”
Lub posłucham przez komórę.
W mieście Łodzi, na Bałutach
Żyła pani Staromiejska.
Jej adres: ulica Zgierska,
Poddasze, izdebka mała.
Sama jedna, nawet wnuka
Nasza staruszka nie miała.
Starsza pani razem z pieskiem
Żyli tam bardzo spokojnie.
Pies ochraniał ją przed giezkiem,
Walczył z natrętem jak żołnierz.
Piesek mały, bo szczeniaczek.
Nie pudelek, nie ratlerek,
Tylko zwykły rotwajlerek,
Co poszczeka i poskacze.
Kilka lat szybko minęło.
Pani S. zdrowia odjęło
A pieskowi sił przybyło.
Było spokojnie i miło.
Przyszedł dzień, gdy pani zmogła.
Siedzieć i chodzić nie mogła.
Nim przytomność utraciła,
Pogotowie wykręciła.
Jedzie „erka” na sygnale.
Nie spieszy się jednak wcale,
Bo sanitariusze wiedzą,
Że przez telefon powiedzą
Komu trzeba i gdzie trzeba,
Że komuś spieszno do nieba.
W końcu jednak dojechali.
Na poddasze się wdrapali,
A tu zawód na nich czeka.
Groźny pies warczy i szczeka!
Oni nie są rakarzami,
Więc nie wiedzą jak psa podejść.
Tylko wiedzą, jak pavulon
Zmienić na forsę za „skórę”.
Muszą więc od jej drzwi odejść,
Bo pies groźny jak tsunami,
Nie da podejść do swojej pani.
Wierny pani aż do końca.
A pani psu nie umarła,
Bo to tylko był ból gardła.
Piesek panią uratował,
Bo… nie wpuścił pogotowia!!!
Wychodziłem już ze sklepu,
Kiedy pewna babulinka
Zaczęła mnie porównywać
Do jakiegoś sk***ysynka.
Nie omieszkała też dodać,
Że reprezentuję sobą
Najgorsze, co u młodzieży
Nazywa się „zgniły owoc”.
Kilka osób ją poparło
W jej narzekaniu na młodzież
I nawet mnie porównały
Do czarnej owcy w narodzie.
Niektórzy to nawet weszli
Zaraz w rolę adwokata
I zaczęli mnie oskarżać
O całe zło tego świata.
We mnie widzieli wcielenie
Wszystkich prawie egipskich plag,
A nawet uosobienie
Najgorszych, narodowych wad!
Nie wiedziałem, co się dzieje.
Dopiero po chwili dłuższej,
Zrozumiałem, o co chodzi
Zdenerwowanej staruszce.
Pani się zdenerwowała,
Że jej drzwi nie przytrzymałem
Wtedy, gdy się zamykały,
Kiedy market opuszczałem,
A ona wejść nie zdążyła
I dlatego jest niemiła.
Dla mnie problem nie istnieje.
Przyczyny są prozaiczne,
Bo tam drzwi fotokomórka
Otwiera automatycznie!
Siedział obok mnie w kościele
Mężczyzna w podeszłym wieku.
Czułam, że z ust mu „pachniało”
Jak z nieczyszczonego ścieku.
Starałam się początkowo
Nie zwracać na to uwagi,
Jednak w końcu już nie mogłam
Z „zapachem” sobie poradzić.
Kiedy chór rozpoczął śpiewać,
On zachwycony ogromnie
„Jak oni pięknie śpiewają”
Wzruszony powiedział do mnie.
Nie zdążyłam odpowiedzieć,
Gdyż nawet się nie starałam.
Jednak nie wiem, jak się stało,
Ze nagle… zwymiotowałam!
Winda znów była nieczynna.
Jak pozostali sąsiedzi
Wszystkie piętra po kolei
Piechotą musiałem „zwiedzić”.
Mieszkam na dwunastym piętrze.
Nogi mi spuchły jak bania,
Musiałem, chociaż raz dziennie,
Po zakupy wyjść z mieszkania.
Dziś wszedłem z dużym wysiłkiem.
Myślałem, że zaraz skonam.
Gdy odpocząłem, dostrzegłem,
Że winda już naprawiona!
Przez wiele lat się spóźniałem
Z wysłaniem życzeń świątecznych.
Teraz postanowiłem, że
Będę sumienny i grzeczny.
Właśnie dzisiaj dumny z siebie
Z poczty do domu wróciłem
Z przekonaniem, że być grzecznym
To dla mnie żaden wysiłek.
Patrzę i oczom nie wierzę,
Że na biurku karty leżą.
Ten widok tak mnie zszokował,
Że straciłem cały rezon.
Wszystko jest nie tak, jak chciałem.
Znów wyjdzie, że jestem gamoń,
Gdy rodzina i znajomi
Puste koperty dostaną.
P.S.
Po tej wpadce tylko dziadek
Jedynie mnie nie unika.
Wierzy mi, że wciąż go kocham,
A wie to od… Szczepanika.
Moja babcia obchodziła
Swe kolejne urodziny.
Nie chcemy, żeby czekała.
Z życzeniami się spieszymy.
Na miejscu zobaczyliśmy
Drzwi do domu uchylone.
Nikt także nie reaguje
Na pukanie i na dzwonek.
Pełni najgorszych podejrzeń
Weszliśmy wszyscy do środka
W wielkiej obawie tego, czy
Nas coś złego tam nie spotka.
Wewnątrz niecodzienny widok:
Dziadek z babcią w ciepłych swetrach,
W chmurze dymu, na kanapie
Popalają wspólnie skręta!
Tak się bawić całe życiem,
To nawet ja nie potrafię!
Byłam wczoraj na spacerze
Z babcią i Jej czworonogiem.
To pies obronny bez rasy:
Bokser skrzyżowany z dogiem.
Babcia sama od lat mieszka.
Pies jest dla Niej jak rodzina.
Duży, mocny. Babcia przy nim
To taka mała kruszyna.
Idziemy razem ulicą.
Nie wiadomo z jakich przyczyn
Pies gwałtownie szarpnął babcią
I urwał się jej ze smyczy.
Co mu się stało, że uciekł?
Żadna z nas nie zna powodu.
Popędził jak oszalały
Wprost pod koła samochodu!
Straszne, gdy kogoś bliskiego
Wielkim uczuciem darzycie,
A wtem nagle, niespodzianie
Widzicie, jak traci życie.
Babcia w szoku, co rozumiem.
Dla mnie to też trudna chwila.
Chcę ją pocieszyć jak umiem.
Przecież straciła pupila!
Nie zdążyłam. Ona pierwsza
Do mnie jednak się odzywa:
„Chciałabym, by on ocalał,
A tyś… leżała nieżywa”!
Jechałam rano do pracy.
W autobusie trochę tłoczno.
Obok mnie siedział dziadunio
I podsypiał dosyć mocno
Z głową na moim ramieniu.
Mam słabość do starszych ludzi.
On wydawał się zmęczony,
Nie miałam serca go budzić.
W pewnym momencie autobus
Na jakiejś dziurze podskoczył.
Na biust spadła dziadka głowa,
Ale wciąż zamknięte oczy.
Dzisiaj jestem pewna tego,
Że gdyby on spał prawdziwie,
To ten podskok autobusu
Odczułby bardzo dotkliwie.
Powinien był się obudzić,
A on nadal nieruchomo
Trzymał głowę w tej pozycji,
A twarz miał… rozanieloną.
Moja kochana babunia
Przyszła na moje wesele
W nowej, białej sukni z trenem
Na dość wiekowym już ciele.
Bardzo pilnie uważała,
By sukni nie pobrudziła.
Oczywiste, że w tym stroju
Wielkie zdziwienie budziła.
Na moją zdumioną minę:
Czemu ona dziś w tych bielach?
Ze wzruszeniem wyszeptała
„Przez sentyment, bo nie miałam
Tak prawdziwego wesela…”