W ulubionej, taniej knajpie
Kilku kolegów popiło.
Długo trwało ich spotkanie,
Po północy się skończyło.
Był tam także inny zespół
Też coś tam oblewających.
Oni także dużo pili
I skończyli po północy.
Jak to bywa w tych przypadkach
Wzajem się… odprowadzali.
I dość często, nieświadomie,
Żegnali się lub… witali.
Marek bez kolegów poszedł,
Bowiem mieszkał za cmentarzem.
Kumplom nie było po drodze,
Toteż nie szedł nikt z nim razem.
Żeby szybciej dojść do domu,
Poszedł jak zwykle na skróty,
Czyli pomiędzy…. grobami.
A że był mocno zapruty,
To rutyna go zawiodła.
Wpadł do dołu grobowego
Na jutrzejszą ceremonię
Wcześniej przygotowanego.
Nie dał rady z niego wyleźć,
Więc musiał zostać w tym dole.
Rano grabarze tu przyjdą
I znajdą go, volens nolens[1].
Najważniejsze, że jest ciepło.
Zapas fajek miał w kieszeni.
Przekima się tu do rana,
Rankiem się wszystko odmieni.
Naraz do tej samej dziury
Zwalił się następny koleś.
Bez sprawdzenia, gdzie się znalazł,
Skakał tak jak mucha w smole.
Nie miał szans, więc nasz Mareczek
Odezwał się dosyć tubalnie:
„Sam z tej dziury nie wyleziesz”!
On przerażony totalnie,
W sekundzie był już… na górze.
Rwąc ze strachu bujne włosy
Uciekał ile sił w nogach krzycząc
„Boże ratuj”! – wniebogłosy.
[1] Z łac. „chcąc nie chcąc”