Mój ojciec jest policjantem.
W „dochodzeniówce” pracuje.
Kiedy Go pytam o pracę,
Najczęściej mi… rejteruje.
Wcale gadać Mu się nie chce,
Chociaż wiele rzeczy widział.
Ale kiedyś dał się prosić
I opowiedział, co widział.
Nocą w pewnej małej wiosce
Złodzieje sklepik okradli.
Zawiadomiono Policję
Ale rankiem, choć czas nagli.
Policjanci przyjechali.
Zrobili, co zrobić mieli.
Po wykonanej robocie
Wrócić na komendę chcieli.
Ale się wnet okazało,
Że radiowóz jest… zepsuty.
Dobrze, że każdy na służbę
Założył służbowe buty.
To wydarzyło się latem.
Skwar słoneczny nie odpuszczał.
Trzeba było wracać pieszo,
A piechotą droga… dłuższa.
W butach i „sortach” gorąco,
Ale „per pedes” jedynie
Mogli wrócić na komendę.
Marzyło się o… kantynie!
Pies, który Mu towarzyszył,
Wywalił jęzor, spuścił łeb.
Z każdym długim kilometrem
Coraz to wolniej przed nim szedł…
Po półgodzinnej mordędze
Postanowili nareszcie.
Wejść do jakiegoś domu.
Dalej iść już nikt z nich nie chce.
Chwilę się zastanawiali
Przed wejściem do pierwszej chaty.
Wreszcie weszli na podwórze,
A tam chłop mocno kudłaty
Z rękami do góry stoi
I woła: „Drodzy panowie
Nie strzelajcie do starego.
Ja już wszystko Wam opowiem!”
No i opowiedział zaraz,
Jak oni we dwóch ze szwagrem,
Obrobili wiejski sklepik.
Na koniec spytał zabawnie:
„Wyjaśnijta mi panocki
Bo jo nie kumom nic a nic.
Pios was przywiód tom drogom,
A my zmykalim polami”…